Polish English Russian

Witam na stronie WarsawGuide.com.pl i zapraszam do zapoznania się z ofertą.
Rober Cymborski. Kontakt tel.: 507 100 657 email: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

FacebookTwitterRSS Feed
';

WIELKA MAJÓWKA

Był piękny niedzielny poranek. Przeciągałem się leniwie rozmyślając o tym, co zrobić z rozpoczynającym się z „długim weekendem majowym”.

Nagły dzwonek telefonu brutalnie wyrwał mnie ze słodkiego letargu. Telefonował kuzyn Andrzej, który, jak zwykle miał propozycję z rzędu tych „nie do odrzucenia”.

- M u s i s z nam pomóc! – wykrzyczał do słuchawki.
- Co znowu? – spytałem pełen obaw, bo ilekroć prosi mnie o pomoc, tylekroć wynikają z tego kłopoty.
- Chłopaki dzwonili z trasy, że będą wcześniej na granicy a Waldek chlał całą noc i potrzebujemy kierowcy.

Nie uśmiechał mi się żaden wyjazd, ostatecznie jednak uległem namowom skuszony perspektywą godziwego zarobku oraz solenną obietnicą, że zdążymy wrócić przed wieczorem.

BÓLE PORODOWE POLSKIEGO KAPITALIZMU

    Kuzyn Andrzej był modelowym przedstawicielem small biznesu początku lat 90-ych w Polsce. W roku 1990 miał 23 lata, skończoną zawodówkę ogrodniczą i perspektywę pracy, z której ciężko byłoby mu się utrzymać w pojedynkę, nie wspominając o żonie i małym dziecku. Jego charakterystykę dopełniały niechlujne wąsy maskujące braki w uzębieniu, saszetka na dokumenty i pieniądze, tzw. „pederastka” finezyjnie zwisająca z nadgarstka oraz białe skarpety frotte noszone do pantofli z frędzlami lub do sandałów, jeśli akurat doskwierał upał. Często pantofle występowały w zestawieniu z krótkimi spodenkami a saszetkę zastępował opasujący biodra pas z zamykaną na suwak torebką na pieniądze, czyli popularna „nerka”.

    Wspólną cechą łączącą go z pozostałymi adeptami trudnej sztuki kapitalizmu była, niczym niepohamowana, ambicja oraz wiara we własne możliwości. Nie uwierzył w obiecane przez Wałęsę 100 milionów i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Założył firmę, którą nazwał, zgodnie z duchem epoki „Andrzejex”.
Jego pierwszym interesem był handel proszkiem „Ixi”, szarym mydłem i płynem do zmywania „Ludwik”, który, wespół z małżonką, wieczorami pieczołowicie przelewali z beczek do butelek po wódce. Sprzedawał to wszystko wprost z łóżka polowego, które co rano rozkładał na chodniku przy Placu Wilsona, w miejscu gdzie dziś znajduje się jedno z wejść do stacji metra.

Jeśli miał jakiekolwiek wahania lub rozterki, szybko o nich zapomniał, gdyż kasa popłynęła wartkim strumieniem a na sąsiednich polówkach rozkładali swoje towary docenci warszawskich wyższych uczelni. Nic nie mogło go bardziej utwierdzić w słuszności obranej drogi.
Wkrótce zakupił metalową budkę handlową, zwaną potocznie „szczęką”, zlokalizowaną na targowisku przy Hali Banacha na Ochocie. Jego kariera nabrała rozmachu. Pojawiły się nowe znajomości a wraz z nimi nowe możliwości. W interesach Andrzeja coraz częściej pojawiał się Jacek oraz jego wujek Bodek i ojczym Waldek.
 Był to zgrany tercet mający dobre rozeznanie w półświatku paryskiej Polonii. Rotacyjnie rezydowali w małej kawalerce usytuowanej na przedmieściach francuskiej stolicy. Stamtąd kierowali działaniami stworzonej przez siebie siatki złodziei kosmetyków. Wyspecjalizowali się w kradzieży wymiennych wkładów używanych w maszynkach do golenia firmy „Gillette”. Każdorazowo, kilka tysięcy sztuk przemycali do Polski i wprowadzali na rynek detaliczny. Na Zachodzie zadanie ułatwiał im Układ z Schengen a na naszej granicy działali w myśl zasady, „kto smaruje ten jedzie”. 

KEINE GRENZEN

    Pustą „gierkówką” pomknęliśmy w kierunku zachodniej granicy. Pierwszy, niestety przymusowy, postój mieliśmy w okolicach Rawy Mazowieckiej. „Drogówka” pomimo święta nie próżnowała. Odczyt radaru wskazywał prędkość 175km/h przy ograniczeniu do 60km/h. Z kolei kontrola dokumentów wykazała brak aktualnych badań technicznych samochodu.

Waldek, z wrodzonym mu tupetem spotęgowanym krążącym wciąż w jego żyłach alkoholem, zaproponował policjantowi 50zł i, jak się wyraził, „zapominamy o sprawie”. Mundurowy przystał na propozycję, jednak Waldek zorientowawszy się, że nie ma drobnych wręczył mu banknot stuzłotowy mówiąc: „będziesz mi musiał wydać”. Ku mojemu zdumieniu tamten zwrócił dokumenty i wydał resztę ze stówy, po czym ostrzegł nas przed kolejnym patrolem stojącym kilkanaście kilometrów dalej.

Po tym incydencie mój animusz nieco osłabł, jednak, mimo to, już wczesnym popołudniem byliśmy w Gubinie. Po niemieckiej stronie granicy umówieni byli na przerzucenie towaru do naszego auta i przewiezienie go przez kontrolę celną.

Miało to zająć około 2-3 godzin. Z premedytacją nie zabrałem z domu paszportu, żeby uniknąć prób wciągnięcia mnie w to przedsięwzięcie. Chcąc urozmaicić sobie oczekiwanie wybrałem się na długi spacer nadodrzańskimi łąkami. Obcowanie z nieskazitelnym pięknem miejscowej przyrody uśpiło moją czujność. Kiedy dostrzegłem nadciągającą burzę było za późno, by znaleźć jakieś schronienie w tym otwartym, pozbawionym drzew terenie. Po przejściu krótkiej, ale gwałtownej nawałnicy zrozumiałem, co znaczy być przemokniętym do ostatniej suchej nitki.
Wróciłem w okolice przejścia granicznego i, w przydrożnym barze, za ostatnie pieniądze kupiłem szklankę gorącej herbaty.

    Od rozstania z Andrzejem i Waldkiem minęło ok. 5 godzin, więc zacząłem się poważnie niepokoić. W końcu podjąłem decyzję o powrocie do domu na własną rękę. Poszedłem do pobliskiego Gubina w nadziei, że uda mi się stamtąd dostać do jakiegoś większego miasta. Niestety najbliższy pociąg, który mnie interesował (do Poznania) odchodził dopiero za 6 godzin. Postanowiłem wrócić do przygranicznego baru i czekać na chłopaków.

JADĄ WOZY KOLOROWE TABORAMI

    Zapadał zmierzch, gdy do opustoszałego barku weszły dwie Cyganki. Młodsza trzymała na rękach niemowlę przyssane do piersi. Wyglądały na zmęczone, jednak na mój widok wyraźnie się ożywiły i rozpoczęły gwałtowną wymianę zdań w niezrozumiałym dla mnie języku. Po chwili starsza podeszła i zapytała, dokąd się wybieram. Usłyszawszy, że do Warszawy stwierdziła, iż one również tam jadą i chętnie zabiorą mnie ze sobą, jeśli zgodzę się prowadzić samochód. Tłumaczyła, że ma zbyt słaby wzrok, by nocą siadać za kierownicą a córka jest już bardzo zmęczona. Naturalnie zgodziłem się bez zastanowienia skuszony wizją rychłego powrotu do domu.
Kiedy ruszyliśmy było już całkowicie ciemno. Ponieważ nie znałem okolicy Cyganki wskazywały mi drogę. Szybko zorientowałem się, że nie jedziemy w kierunku Poznania, którędy wiodła najkrótsza droga do Warszawy. Drogowe tablice kierunkowe wskazywały, iż zbliżamy się do Słubic. Oznaczało to jazdę w kierunku północnym, a chcąc dostać się do stolicy należało jechać na wschód. Na moją sugestię zmiany kierunku jazdy „stara” zakomunikowała mi, że w Słubicach ma się spotkać z mężem, któremu nie udało się „przeprowadzić” samochodu w Gubinie. Poczułem się nieswojo, jednak nie miałem ochoty nocą, w lesie, opuszczać ciepłego i suchego samochodu.
Dotarliśmy na miejsce i czekaliśmy. Zapaliłem papierosa a „moje” Cyganki wysypały na jakąś tekturkę biały proszek, uformowały dwie kreski i kolejno zaciągnęły je w nozdrza. Sądząc po tym, jak bardzo się ożywiły, można przypuszczać, że nie był to cukier puder.

Aby przerwać irytującą bezczynność i uwolnić się, choć na trochę, od towarzystwa Cyganek wybrałem się na przechadzkę. Kiedy zbliżałem się do, przerzuconego nad Odrą mostu łączącego Słubice z Frankfurtem, w odległości kilkudziesięciu metrów ujrzałem amerykańską wersję Aerostara w kolorze wiśniowy metallic. To był „nasz” samochód! Wystartowałem niczym Usain Bolt na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie, kiedy ustanawiał nowy rekord świata w biegu na 100 metrów. Niestety, po chwili zniknęli za rogiem jakiegoś budynku. Zrozumiałem, że jestem zdany na samego siebie i wróciłem do Cyganek.

 Niebawem zjawił się romski mąż i ojciec w jednej postaci. Był wyraźnie poirytowany. Krzyczał nieprzerwanie przez jakieś dwie minuty, po czym zniknął równie nagle, jak się pojawił. Towarzyszki podróży przetłumaczyły mi jego tyradę, z której wynikało, że tu również nie „przepuścili” mu auta przez granicę i zamierza ponowić próbę w Świecku. Obiecały, że stamtąd, bez względu na wszystko, na 100% pojedziemy do Warszawy. Jednak po przyjeździe na miejsce oznajmiły, że nastąpiła zmiana planów i musimy się rozstać. Cóż…dałem się ocyganić.

PIĘĆ DNI OD DOMU

    Do przejścia granicznego w Świecku prowadzi tylko jedna droga. Po obu jej stronach rośnie kilkudziesięcioletni sosnowy las. Właśnie na tej drodze, około 1 w nocy, usłyszałem, że mam opuścić „cygański tabor”. Wściekły i zrezygnowany wysiadłem z przytulnego pojazdu i ruszyłem w kierunku świateł pobliskiej stacji C.P.N.
Ze względu na jej położenie, tuż przy granicy z Niemcami, jest bardzo ruchliwym miejscem. Prawie każdy chce napełnić bak tańszym paliwem przed wjazdem do Reichu, lub uzupełnić braki wracając stamtąd „na oparach”. Miałem nadzieję zabrać się  „okazją” do Warszawy.

Kiedy podszedłem bliżej ujrzałem policyjny radiowóz. Ten widok rozbudził, drzemiącego we mnie „homo sovieticusa”. Wszak zdecydowaną większość mojego dotychczasowego życia spędziłem w PRL-u. Lęk przed wszechwładzą służb mundurowych był we mnie tak głęboko zakorzeniony, że niemal instynktownie skręciłem w las i szerokim łukiem ominąłem to miejsce.

Kiedy poziom adrenaliny zaczął wracać do normy, nagle oślepiły mnie ostre światła latarek i usłyszałem krzyżujące się krzyki: „stój, kto idzie?”, „ręce do góry”, „nie ruszaj się”. Zrozumiałem, że wpadłem z deszczu pod rynnę. W środku nocy pałętałem się po lesie, w pasie przygranicznym, brudny i śmierdzący, za jedyny dokument tożsamości mając przemoczony dowód osobisty (wówczas było to coś w rodzaju miniaturowej, papierowej książeczki).
Szczęk odbezpieczanych „kałachów” wystawił moje zwieracze na wielką próbę (szczęśliwie zwycięską), jednak szczerze przyznam, że nie pamiętam, w jaki sposób tłumaczyłem Straży Granicznej moją obecność w tym miejscu, o tak nietypowej porze. W każdym razie, ku mojemu bezgranicznemu zdumieniu, puścili mnie wolno. Na odchodnym ostrzegli mnie przed grasującymi w okolicy „żołnierzami” ruskiej mafii.

    Oswobodzony, wróciłem na asfaltową drogę i ruszyłem w kierunku Poznania. Co jakiś czas ciemność rozcinał snop świateł, który po chwili znikał za kolejnym zakrętem. Człapałem krok za krokiem nie wierząc, że ktoś mnie ze sobą zabierze. „Aby do rana” powtarzałem w myślach jak mantrę.

Niespodziewanie dwa samochody zatrzymały się na poboczu drogi. Spoza uchylonej szyby usłyszałem nawoływania w języku rosyjskim. W mojej otępiałej głowie rozdzwonił się alarm: „ruscy”!, „mafia”!. Powodowana totalnym zmęczeniem niemożność racjonalnego myślenia kreowała w wyobraźni fantastyczne scenariusze mojego niechybnego i niesławnego końca. Kiedy zdołałem ochłonąć dotarło do mnie, że pytają o drogę do Warszawy. Ach, jakże wówczas byłem wdzięczny systemowi szkolnictwa PRL za obowiązkowe nauczanie języka rosyjskiego.

    Pietia i jego ojciec Wasyl wracali z Holandii, gdzie zakupili dwa używane auta (10 i 12 letnie) przeznaczone do zyskownej odsprzedaży w ich rodzinnym Kazachstanie. Zająłem miejsce pasażera w wozie Pietii. Już po kilku minutach jazdy zapomniałem o zmęczeniu i całą uwagę skupiłem na łapaniu za kierownicę i pokrzykiwaniu na kierowcę, który co chwilę tracił kontrolę nad pojazdem.

On nie był zmęczony – on był skrajnie wyczerpany. Jako doraźny środek zaradczy zastosował jazdę z głową wystawioną za okno. W krótkich przebłyskach świadomości opowiedział mi o tym jak od tygodnia, bez wypoczynku są w podróży a przez ostatnie kilkadziesiąt godzin nie spał. Na moją propozycję zmiany za kierownicą przystał z niekłamaną wdzięcznością, jednak jego ojciec nie chciał o tym słyszeć. Zgodził się jedynie na 25-minutowy postój, pod warunkiem pozostawienia włączonych silników. Chłopak zasnął w trzy sekundy.
Wasyl ograniczał postoje do minimum bojąc się spotkania z „ruskimi” wymuszającymi reket. Odpalał papierosa od papierosa i co chwilę nerwowo zerkał na zegarek. Jedyne zdanie, jakie wypowiedział brzmiało: „Ещо толъко пятъ дня, и будем дома”.*

Nie można powiedzieć, że Pietia po tym krótkim śnie był jak nowo narodzony, ale oprzytomniał na tyle, żebym nie musiał wyrywać mu z rąk kierownicy.

    Do Warszawy dojechaliśmy bez zatrzymywania. Wytłumaczyłem im jak jechać na Terespol i poszedłem do mieszkania mojej przyjaciółki. Dopiero u niej, kiedy „odpuściły mi nerwy”, poczułem jak potwornie jestem zmęczony. 

17 LAT PÓŹNIEJ

    Bodek, kilka lat po opisanych wydarzeniach, został zasztyletowany przez nieznanych sprawców. Waldek, 12 lat temu, wyjechał „na rok” do U.S.A.. Jego pasierb, Jacek stał się powszechnie szanowanym przedsiębiorcą, tworzącym kilkanaście, jakże cennych miejsc pracy. Andrzej, zanim nastąpił zastój na rynku nieruchomości, zdążył wybudować i sprzedać blisko 20 domów jednorodzinnych.

Robert Cymborski

Zadzwoń 507 100 657